poniedziałek, 26 czerwca 2017

Dreams come true....

Jak przystało na pierwszej klasy podróżniczkę (ha ha, dobre sobie) oraz mój słomiany zapał- trzy miesiące (o Matko!) bez wpisu to i tak niezły wynik. Własne, prywatne lenistwo dało się we znaki...

Realizacja marzeń (heloł, mieszkam w Barcelonie!) i pokonywanie własnych barier-dla każdego to chyba rzecz istotna. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, to wiesz, że zrobisz wszystko, żeby to osiągnąć! Zacznijmy od początku....

Zarażona już w młodym wieku miłością do gór (dzięki Mamo i Tato za coroczne wypady!), razem z R, postanowiłam eksplorować Pireneje. Początkowo 'krótka' podróż-pociąg, kanapki z jajem na drogę, 2 godziny, krótki spacer, zmiana pociągu i można delektować się górami! Od momentu zakupu naszej kochanej, czterokołowej Pierdziawki (słitaśna nazwa naszej Merivki), sprawa jest o wiele prostsza. Nie raz ratowała nas z opresji i zapewniała dach nad głową, wjeżdżała na takie góry, gdzie najlepszy 4x4 miał problem! Jak to się mówi: jedynka-pi*da, dwójka-pi*da, ups-zabrakło biegów pod taką górę...

Pierwsze, poważne wejście... Nieprzespana noc, plecak wypchany kanapkami, stres-czy dam radę? Giewont zdobyłam w wieku 12 lat-'Przecież tam chodzą zakonnice w sandałach'-głos Taty rozbrzmiewał w mojej głowie... Obawy nasilały się-Pireneje to przecież góry wysokie... Z wydrukowaną mapą, stanęliśmy na starcie naszej wyprawy-'Nie będzie tak źle'- pomyślałam, nie dowierzając sama sobie. 'No zobacz, idziemy tutaj (R wskazał palcem punkt w oddali), lekkie podejście, pyk, pyk-granią (palec się przesunął), znów lekkie podejście i jesteśmy!'. Początek wędrówki okazał się łatwy i wręcz przyjemny.


Z czasem zaczęło być trudniej i pogoda dawała się we znaki (listopad!).



Tak, jak wspominał R-pyk, pyk i już prawie jestem... O Madonna! Toż to false summit... Zrezygnowana, usiadłam i powiedziałam, że pierdziele-dalej nie idę, bo to jest jawne oszustwo! Posilając się, ujrzałam 3 wysportowanych mężczyzn-'Że oni-pierwsi na szczycie? Oł noł... Idziemy, szybko!'-rzuciłam w stronę R. Pochłaniając czekoladę, ostatnie 100 metrów wręcz biegłam (po sporej stromiźnie), byle być szybciej niż owi wspinacze. Udało się! Szczyt zdobyty!

Puigmal 2913 m.n.p.m.


Po zdobyciu owego Puigmala, który jak się okazało-'zrobiliśmy' najtrudniejszym szlakiem, każda kolejna góra była dla nas 'spacerkiem'. Od samego początku zagłębiania się w Pireneje, w myśli miałam pewien szczyt, który uważałam za niedostępny, nad wymiar trudny, wręcz dla nas nieosiągalny... Postanowiliśmy spróbować, ale wszystko w swoim czasie. Wyjazdy w góry stały się coraz częstsze, wybieraliśmy trudniejsze trasy, żeby jak najlepiej przygotować się do mojego szczytu marzeń...

Serra Cavallera

Puig de les Pasteres

Massis del Montseny

Po przewertowaniu internetów, przeczytaniu miliarda artykułów, dowiedziałam się, że na tak poważną wyprawę potrzebny jest kask... O fuck! No dobra, będzie i kask! Dzień wypłaty-'Ubieraj się, idziemy na zakupy!'-oznajmiłam radosnym tonem.
Data skrzętnie dobrana-nadszedł ten dzień. Wczesna pobudka, niewyspanie (emocje nie pozwoliły dobrze spać tej nocy), pożywne śniadanie i w drogę! Dzielna Pierdziawka dowozi nas na miejsce po 2,5 h (ach, te korki przy wyjeździe z Barcelony!). Naszym oczom ukazuje się ona... Pedraforca! Piękna, niedostępna, groźna...


'Ja pitole, jak my tam wleziemy??' myślałam, gdy zbliżaliśmy się do początku zaplanowanej trasy. Miejsce parkingowe, zmiana stroju i obuwia, skupienie -ruszamy! Cel numer jeden-schronisko oddalone o 20 minut. Na miejscu informują nas, że prognoza jest dobra i życzą powodzenia. 

Refugi Lluís Estasen

Drzewa coraz rzadziej porastają teren, wychodzimy na otwartą przestrzeń. Żar leje się z nieba, czuję jak pot spływa mi ciurkiem po plecach (przecież kupiłam sobie nowy, oddychający strój i co??). Często potrzebuję przerwy, nachylenie terenu jest spore a i upał nie pomaga... Chwila odpoczynku, kilka (naście) łyków wody i dalej w drogę. Z każdym krokiem biję się z myślami-po co ja tu przyjechałam?? Nie dam rady!! Dochodzimy do miejsca, w którym ulatuje cała moja nadzieja na zdobycie tej góry... Pionowa wręcz ściana, jakieś stare liny asekuracyjne ('To po to te kaski?!'). Razem z R stwierdziliśmy, że nasz pies niestety nie da rady sam się wspiąć ('Och, jak miło-mogę wracać?'). Plecak R załadowany został prowiantem, a mnie kopnął zaszczyt dźwigania naszej Kluski na plecach... Dodatkowe 8 kg, niepewne liny-'Nie dam rady!'-pomyślałam po raz n-ty... 'Pójdę pierwszy, będę wyznaczał Ci drogę'-odparł R, nauczony pewnie prawem dżungli, że mężczyzna idzie z przodu. Powoli, niepewnie asekurując się linami, docieramy do małej przełęczy-'To po to tyle się namęczyłam, żeby teraz iść w dół??'... Wyprzedzamy 4-osobową grupę, w której wątła dziewczyna niemiłosiernie zipie, siedząc na kamieniu. To dodaje mi skrzydeł! Spoglądam w górę... Jest! Jest szczyt, a na nim dwie osoby! Resztką sił, ponownie chwytam się skał, ostrożnie badając każdą powierzchnię-pnę się w górę (a Kluska razem ze mną!). 



Docieramy na szczyt, uradowani witamy się z siedzącymi tam panami. Po chwili pada pytanie 'Idziecie na szczyt? My rezygnujemy, nie mamy już siły... Poza tym trzeba sporo zejść, żeby za chwilę znów się wspinać'. Ożesz w d**ę kopana! Ale jak to?? Ledwo zipię, a muszę mieć jeszcze siły na zejście... Tym razem byłam w 100% pewna, że to koniec mojej przygody z tą górą...

'Tak długo o tym marzyłaś, tak długo przygotowywałaś i teraz zrezygnujesz na finiszu?'-R próbował dodać mi otuchy, chociaż widać było po nim zmęczenie. Czułam, że moje plecy są mokre, że nogi za chwilę odmówią posłuszeństwa... 'Dobra, idziemy!'-powiedziałam ruszając się z miejsca. Adrenalina wzięła górę. Na drżących nogach zeszłam w dół, żeby za chwilę znaleźć się pod ostatnią ścianą, dzielącą mnie od moich marzeń. 

Chwyt za chwytem, resztką sił pokonywałam najtrudniejszy w swoim życiu odcinek. Myśli towarzyszące takiej chwili, są nie do opisania... Bijesz się z własnym lękiem, z brakiem sił, walczysz o każdy krok (a w sumie o podciągnięcie się...). Nadludzka moc wyrywała z moich ust okrzyki trudu, towarzyszące bólowi całego ciała... Czułam jak do moich oczu napływają łzy-teraz już nie mogę zawrócić, bo spadnę. Nie pozostawało nic innego, jak piąć się w górę, coraz wyżej i wyżej...

Jak przez mgłę zobaczyłam powiewającą flagę Katalonii-szczyt! Udało się! Spełniłam swoje marzenie! Puściły wszelkie emocje... 'A co Ty, płaczesz?' zapytał zdziwiony R. 'Nieeeee, to przez ten wiatr'...



Czułam się jak Pani tego świata! Przepełniona energią, wiedziałam, że od teraz mogę wszystko! Wiedziałam, że warto wierzyć w siebie i swoje marzenia!

piątek, 7 kwietnia 2017

(Re)aktywacja

Po licznych wojażach, za namową 2 (słownie: dwóch) moich fanów-reaktywacja moich (bądź naszych) przygód...

Sielankowy żywot u boku narzeczonego (O Madonna!), zaowocował myślą o ucieczce od 'ciapackiego' Józka. W końcu zarabiamy oboje, odłożyliśmy jakieś zaskórniaki, więc możemy pozwolić sobie na wynajem swoich własnych czterech kątów.

R podszedł do zadania bardzo profesjonalnie-codziennie przedstawiał mi kilka ofert mieszkań. 'Ok, wszystko fajnie, ale kto to załatwi przez telefon?'-rozmyślałam, snując plany o naszym wspólnym gniazdku... Jest! Oferta-marzenie! I tylko ulicę dalej od nas!

Dotychczasowa najemczyni okazała się młodą, anglojęzyczną sąsiadką zza wschodniej granicy, Po obejrzeniu owego mieszkania, z nadzieją w oczach, zgodnie powiedzieliśmy 'Bierzemy!'. W dzień podpisania umowy, będąc już za progiem naszego przyszłego lokum, dowiedzieliśmy się, że 'jest jakiś problem',,. Właściciel stwierdził, że 'bardziej opłacalna dla niego jest sprzedaż mieszkania, niż jego wynajem'... Czując, jak grzebane są nasze plany, wróciliśmy do ciapackiego mieszkania...

Kolejne dni, kolejne oferty, sms w pracy od R 'Lenka, jak wrócisz to napisz maila pod ten adres:... , fajne mieszkanko, niedaleko nas!' Wymiana maili, umówione spotkanie-tak, to jest to! Kilkudniowe oczekiwanie na 'akceptację' od właściciela-mamy zielone światło! Nieumeblowane mieszkanie na 4 piętrze, czyste i zadbane. Po wizycie w owym lokum, pełni ekscytacji, powoli zaczęliśmy zbierać kartony na nasz dotychczasowy dorobek. Kilka dni przed planowaną przeprowadzką-mail od pani pośredniczki: 'Para, która oglądała mieszkanie przed Wami, jednak zdecydowała się na nie, więc bardzo mi przykro, ale...'-dalej nie chciałam już czytać...

'Znów? Po raz kolejny nam to zrobili? Co za hiszpańskie świnie!'. Nie mogłam przeboleć, że kolejna 'pewna' oferta została spalona praktycznie na starcie... 'Lena, czytaj do końca!' krzyczał zadowolony R. 'Z czego się tak cieszysz? Z kolejnego miesiąca u Józka?'-moja ironia jak zwykle wiedziała, kiedy się uaktywnić. Kilka linijek niżej w owym mailu, przecieram oczy ze zdziwienia, czytam jeszcze raz... 'Mamy dostępne mieszkanie, piętro niżej. Nieco inne ustawienie kuchni, na stanie pralka i duża szafa.' Z prędkością światła odpisałam miłej pani, że nie chcemy nawet oglądać owego lokum (z dużą szafą-och jak pięknie!), tylko bierzemy JUŻ! TERAZ! ZARAZ! Krótka wymiana maili, milion zapewnień, że tym razem jesteśmy pierwsi w kolejce i ustalone! Odbiór kluczy dnia 22 lipca o godzinie 11.

'Urodziny na nowym mieszkaniu-lepszego prezentu nie mogłam sobie wymarzyć!' podekscytowana, gdzieś w podświadomości planowałam jak urządzić nasze nowe gniazdko. Sytuacja o tyle dobrze się ułożyła, że dnia 22 każdego miesiąca płaciliśmy Józkowi za kolejny miesiąc do przodu. Tym razem nie będziemy musieli płacić, tylko grzecznie pożegnamy się, wyniesiemy nasze rzeczy i unikniemy arabskich kalkulacji typu 'Za 3 dni musicie dopłacić tyle i tyle'. Oł noł! Nie z nami te numery!

21 lipca, pełna zapału zaczęłam pakować nasze rzeczy. Przecież mieszkaliśmy na 6 metrach kwadratowych, więc w dwie godzinki byłam w stanie wszystko ogarnąć. 'Matko Boska, przyjechałam tutaj z plecakiem 20 kg, a teraz mam problem, żeby pomieścić wszystkie te graty w pierdyliard kartonów!' Zastała mnie godzina 22, R wrócił z pracy, w korytarzu z ledwością odnalazł drogę wśród stosu pudeł... Chwilę przed 24 wrócił nasz współlokator Józek. Już od progu rzucił 'Łi mast tok!'... 'I co, wyprowadzacie się? Dlaczego? Tak nie można!' krzyczał na mnie, wymachując swoimi włochatymi łapskami. 'Hola hola kolego! Po pierwsze-nie tym tonem do mojej kobiety, po drugie-od trzech tygodni wiedziałeś, że się wyprowadzamy, po trzecie-nie machaj tak witkami, bo się spocisz!'-R dzielnie stanął w mojej obronie.

Nie zwracając uwagi na krzyki w salonie, dalej zajmowałam się pakowaniem (bądź upychaniem) naszego dotychczasowego dobytku. Jakie było moje zdziwienie, gdy punkt 24 Józek oznajmił nam: 'Ok, mamy już dzień 22, więc albo płacicie za następny miesiąc, albo wypad!'... 'Men, zawsze płaciliśmy Ci 22 w godzinach wieczornych, więc mamy prawo siedzieć tutaj do jutrzejszego wieczora!' R nie dawał za wygraną. Wiedziałam, jaki będzie dalszy rozwój sytuacji, więc ze łzami w oczach zaczęłam dzwonić do znajomych... 'No tak, jest po północy, kto Ci odbierze?' Druga osoba z listy, prawie natychmiast podniosła słuchawkę 'Lenka, co jest? (...) A to arabska świnia, ciapak je**ny! Zaraz u Was będę!' W międzyczasie R uparcie próbował wdawać się w dialog z Józkiem. 'Przestań dyskutować, zostaw tego wariata! Spadamy stąd!'-moja duma chyba zapomniała o zdrowym rozsądku...

W milczeniu upłynęło nam kolejne pół godziny, gdy z balkonu wypatrzyliśmy idącego w naszą stronę B. Znaliśmy się prawie od początku naszej przygody z Barceloną, wiedziałam, na co go stać, ale żeby aż tak? 'B, rzuć tego kija na ziemię, obejdzie się bez tego!' krzyczeliśmy zgodnie. Plan był prosty-znosimy wszystkie rzeczy na dół. Po paru(nastu) rundach góra-dół, wszystko znalazło się poza domem. Około godziny 3, chłopaki bez pożegnania wyszli z mieszkania. Ja, będąc sam na sam z Józkiem, oddałam mu klucze i ze łzami w oczach powiedziałam 'Dziękuję mimo wszystko'. Liczyłam na jakiś gest, przejaw ludzkości, w zamian usłyszałam tylko: 'Wyrzuciliście moje stare łóżko!'-'Yyy.. no tak, ale masz za to nowe, większe' odpowiedziałam będąc w szoku. 'Ja wolałem tamto, teraz będę musiał kupić nowe! Chcę na nie pieniądze!' Oż Ty mendo społeczna! 'Masz na to zasraną kaucję, której i tak nam nie oddałeś! Weź te pieniądze i niech Ci życie lekkie będzie! Do widzenia!'

Kolejne 3 godziny na ulicy upłynęły nam ciekawie. Chłopacy próbowali zająć się rzucaniem hula-hop jeden do drugiego (skąd ono się tam wzięło??), natomiast ja kurczowo trzymałam najważniejszą torbę z dokumentami i pieniędzmi. Około godziny 6 zaczęliśmy przenosić nasze rzeczy w miejsce, w którym mieliśmy zamieszkać. Szczęśliwie, było to tylko ulicę dalej!

'A co będzie, jak babka z kluczami przyjdzie od tej strony i zobaczy nas z tym całym majdanem? Pomyśli, że jesteśmy ludźmi z ulicy i wycofa całą transakcję!' żartowaliśmy, popijając kawę z pierwszego otwartego tego dnia baru. Upragniona 11, mam! Mam klucze! Pare(naście) kursów góra-dół i jesteśmy u siebie! W czasie gdy ja sprzątałam nasze nowe gniazdko, R wraz z towarzyszem zdążyli kupić lodówkę i materac-ot, na dobry początek! Nie zauważyliśmy, kiedy zrobiła się godzina 17... Padnięci (w końcu nie spaliśmy całą noc!) ale szczęśliwi, położyliśmy się, aby następnego dnia, pełni sił móc dalej urządzać cztery kąty. NASZ upragniony, wyczekiwany dom...

sobota, 7 stycznia 2017

Pierwsze eksploracje nowego terytorium

Człowiek-jako istota rozumna, potrzebuje poznania otoczenia, w jakim się znajduje. Takowa była nasza misja przez pierwsze miesiące życia w Barcelonie. Prócz 'intensywnej' nauki języka oraz jeszcze intensywniejszego procesu szukania pracy, znalazł się również czas, aby oddać się turystyce regionalnej.

Zmęczona bezowocnym mechanizmem tropienia etatu, postanowiłam, że udam się w odwiedziny do rodziców. 'Może im już przeszło?' myślałam, planując podróż. Ba! Mało tego, że im przeszło! Nawet zasponsorowali mi bilety lotnicze!

Po paru dniach na mamusiowym garnuszku-telefon, dzwoni R 'Zadzwoń szybko na ten numer (...), chyba mają dla Ciebie robotę! Aha, mówią po angielsku!'. 'Dobra nasza!' pomyślałam i nie zastanawiając się długo, wykręciłam podany numer... Miły, damski głos w słuchawce oznajmił mi, że jest wolny etat i bardzo chętnie mnie zatrudnią. Moje serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, gdy wyjaśniałam owej, miłej pani, że jestem właśnie w Polsce u rodziców i wrócę dopiero za 5 dni... Moja rozmówczyni odpowiedziała, że nie ma żadnego problemu, poczekają. Jaka wielka była moja radość! W końcu ktoś mnie docenił!

Kolejne łzy, pakowanie walizki (ach, ta wałóweczka) i powrót do Barcelony. Rozmowa o pracę, moja przyszła szefowa skrupulatnie wyjaśniała mi warunki i ze zdziwieniem zapytała mnie, czy nie interesują mnie sprawy finansowe. Wyjaśniłam jej, że jest to ważne, ale nie najważniejsze i w obecnej chwili cieszę się, że mam to stanowisko. Pozytywnie zaskoczona moją postawą, rzekła 'W takim razie po co czekać tydzień, zaczynasz od jutra!'

Idąc do domu, czułam się jak pani tego miasta! Nareszcie wszystko się układa!






W każdym dniu wolnym, staraliśmy się eksplorować nowe miejsca w (dotychczas) nieodkrytym mieście... Pierwsza nasza 'wycieczka' odbyła się na Montjuïc. Ot co, 20 minut piechotką od domu. Małe piwko w rękę i w drogę! Jak się okazało, lokalizacja ta, pełna jest magicznych parków, cudownych widoków na port barceloński oraz jest miejscem historycznym. Forteca, znajdująca się na szczycie wierzchołka, służyła kiedyś jako więzienie, przetrzymujące więźniów (nie tylko) politycznych, aż do czasu generała Franco. W późniejszych latach, zalesione zbocza zostały wykarczowane i na ich miejscu powstały liczne parki. Z drugiej strony wzgórza znajdują się obiekty sportowe, między innymi z letnich Igrzysk Olimpijskich '92 oraz Palau Nacional, wybudowany wraz z Font màgic na Wystawę Światową w 1929.







Późniejsza ekskursja odbyła się w nieco niesprzyjających warunkach pogodowych. Niech to szlag! Dzień wolny od pracy, a tu pada... Niestraszna nam żadna aura! Kurtki przeciwdeszczowe (te, które wiernie towarzyszyły nam w przygodzie autostopowej) i ahoj przygodo! Znając jedynie orientacyjne położenie naszego punktu destynacji, normalnym było, że troszkę się pogubiliśmy. 'Eee.. kampus studencki? Chcesz się ku*wa uczyć?' skomentowałam po kilkunastu minutach bezowocnego marszu. 'Spoko, tam jest jakiś gościu. Idź się go zapytaj gdzie to jest'-zazwyczaj nieomylny R, potrzebował tym razem pomocy. Pewnie! Gdzie diabeł nie może, tam Lenę pośle! Jako ta, która lepiej znała język hiszpański, ruszyłam w stronę owego 'gościa', który chętnie udzielił nam pomocy. Docierając do miejsca interesującego nas owego dnia, stwierdziłam, że jest tam kasa biletowa... Mam płacić za wejście do parku?! Oł noł! Twardo stąpając do okienka, zauważyłam tablicę informacyjną. Lunes, martes... jak to było? Że 'libre'? Po krótkich oględzinach, z bananem na twarzy rzekłam-'Idziemy, dzisiaj za darmo!'

Miejsce to okazało się magiczne, spokojne, wolne od turystycznego zgiełku-tego nam trzeba!

Bardzo lubię zagłębiać się w historię miejsc, które odwiedzam. Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że w owym parku kręcone były sceny do 'Pachnidła'.









Pan R, nie mogąc zbyt długo usiedzieć w miejscu, pewnego dnia mi oznajmił 'Wynajmiemy samochód i pojedziemy do Francji! Muszę Ci pokazać Carcassonne-będziesz zachwycona!' Yyy...ok, jedźmy. Nie zastanawiałam się zbyt długo-przecież ufałam memu mentorowi i chłopakowi w jednym. R zajął się rezerwacją auta. W umówiony dzień stawiliśmy się punktualnie w biurze wynajmu. Po krótkim oczekiwaniu, nasza kolej-pech chciał, że obsługiwał nas najmniej sympatyczny pan z całego teamu.. 'Proszę kartę płatniczą'-ależ proszę uprzejmie! 'Ale kredytową, droga pani' Jak to?? Ok, bez paniki-'Da mi pan 5 minut, znajdę bankomat i wrócę'. Niemiły pan, z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć, oznajmił 'W tej firmie, jak i w większości takowych, które wynajmują samochody-płatność tylko kartą kredytową, w ramach zabezpieczenia bla bla bla....'. Mój mózg w tym momencie wyłączył się na tłumaczenia owego 'sympatycznego'. No to klapa, pojechaliśmy-palcem po mapie... Zrezygnowani, wróciliśmy do domu... 


'O nie, nie! Ja tego tak nie zostawię' pomyślałam. 'Musimy przepakować graty! Bierz namiot i śpiwory, migiem!' wydałam błyskawiczne polecenie. W czasie, gdy R zajmował się organizowaniem bagażu, ja wertowałam w internetach. Ha! Eureka! Jedziemy do Tarragony-oznajmiłam.

Wygodny, niedrogi pociąg, godzinka podróży i dotarliśmy! Upalna, śródziemnomorska pogoda przywitała nas na wyjściu z dworca. R jak zwykle, ze swym instynktem dobrego przywódcy, obrał azymut i po raz kolejny dobrze trafił! Po wspinaczce dosyć dłuu...gimi schodami, widok, jaki na nas czekał, odebrał mi wręcz mowę! Prawdziwy balkon Morza Śródziemnego!





Szybka orientacja w terenie, znaleźliśmy informację turystyczną. Parę niezbędnych komunikatów i już siedzieliśmy w autobusie, który miał nas wywieźć poza centrum. Camping położony na wydmie, jedno, ostatnie wolne miejsce w pierwszej linii morza-czyż to nie karma? R nieco zdenerwowany, zajął się organizacją obozowiska. 'Pewnie wolałby Francję, a nie plażę i morze, dlatego taki poddenerwowany...' pomyślałam, nie dając zaburzyć mego stanu błogości i szczęśliwości. 




Po raz kolejny autobus, powrót do centrum. Kilkanaście minut spacerowania po urokliwych uliczkach Tarragony, niepewność i stres R dają się we znaki. 'Może coś zjemy, napijemy się piwka, co?' zaproponowałam dla rozluźnienia sytuacji. 





Hiszpańskie tapas (przekąski) znajdowały się już na stole, gdy R zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni. I wtedy czas się zatrzymał... Łzy szczęścia, 'Boże, co on mówi?', radość, 'Matko Boska, tylko nie klękaj!'... 'Tak!'-powiedziałam, nie zastanawiając się ani chwili. Średniego wieku kelner, będący świadkiem całego zajścia, poczęstował nas lokalną cavą (szampanem), dla uczczenia tak podniosłego wydarzenia.


Od tamtej chwili, Tarragona jest najukochańszym miejscem na Ziemi (jednym z wielu!) i pewnie dlatego tak lubię do niej wracać... 

sobota, 17 grudnia 2016

Concordia domi, foris pax !

'Biedna jesteś, on tak strasznie chrapał!' usłyszałam po pierwszej nocy z ust mojej anglojęzycznej współlokatorki. Z tego, co mi wiadomo to chrapałam ja, a R bezowocnie starał się mnie uciszać. No cóż, zmęczenie dało się we znaki...

 Pierwsze dni w nowym miejscu, niepewność, strach-przecież nigdy nie dzieliłam mieszkania z obcymi ludźmi. Utrudniona komunikacja-moje słownictwo z super przyspieszonego, 2-tygodniowego kursu hiszpańskiego w Polsce, już dawno wyczerpało swój limit.. Józek-owy ciapak, ze spolszczoną wersją imienia, gimnastykował się, jak mógł, by dotrzeć do nas po angielsku. 'I don't can't', bądź 'He like me' (mówiąc o swej partnerce), stało się normą w jego wykonaniu, a mi wbijało szpile w uszy... No, bo jak tak można?!

Motywacja, Internety-kurs hiszpańskiego dla obcokrajowców. Po paru nieudanych próbach (no tak, jesteśmy w środku trwania kursu), jedna szkoła zgodziła się mnie przyjąć. 'Masz 15 minut, żeby do nas dotrzeć, później zamykamy' powiedział głos w słuchawce. Z prędkością światła pojawiłam się pod wskazanym adresem. Imię, nazwisko, standardowe pytania-duma rozpierała mnie, że do tej pory mój biedny hiszpański mnie nie zawiódł. 'Umiesz pisać?' yyy.. co to za sugestia? Paszport, foto-los i tym razem się do mnie uśmiechnął, bo kto nosi swoje własne zdjęcie w portfelu?? Opłata 5e na 'działalność fundacji', podpis na legitce i jestem uczennicą.

Następnego dnia, jak przystało na pilną słuchaczkę, spakowałam wszystkie niezbędne fanty i ruszyłam w stronę mojej nowej szkoły. Klasa, jak klasa-ławki, tablica, tylko dlaczego nikogo nie ma? 8.50 a ja sama jak palec... 'Co Ty tutaj robisz? Nie za stara na naukę?' myślałam, a zegar odliczał kolejne minuty... Chwilę po 9 zaczęli się schodzić inni uczniowie-dlaczego wszyscy są ciapaci? 9.15 do klasy wkroczyła burza loków, od progu mówiąc 'Ooo czika nłewa' - ju takin' tu me? Z gracją napisała na tablicy swe imię i poleciła reszcie przedstawić się, dla owej czika nłewa. Gdy przyszła moja kolej, serce waliło mi jak opętane-przecież jeszcze nigdy mój hiszpański (a właściwie jego brak), nie był wystawiony na pośmiewisko publiczne... 'Jestem Lena, mam tyle i tyle lat, jestem w Barcelonie od 2 tygodni'-w tym momencie wszystkie twarze skierowane na mnie, przyjęły maskę zdziwienia. Burza pytań... Jak to 2 tygodnie? I tak dobrze mówisz? Skąd jesteś? A gdzie jest Polska? Moja nowa nauczycielka z nieco zakłopotaną miną spytała mnie, czy Polska jest w Unii Europejskiej. Nie rozumiejąc intencji jej pytania, odpowiedziałam, że owszem, (zaokrąglając) prawie 10 lat. Po tych słowach profesorka bez słowa opuściła klasę. 'No ładnie, pierwsze 10 minut a Ty już grabisz sobie u nauczycieli'-myślałam, czekając na rozwój sytuacji. Po paru (nastu) chwilach-powrót. Mój mózg pracował na pełnych obrotach, starając się zrozumieć, cóż to takiego ma mi do przekazania. 'Bo ta szkoła, to być dla uczniów nie z UE... Pan, który zapisać Cię wczoraj (piękny gest rękoma, mający wyjaśniać, że to czas przeszły), nie wiedzieć, że Polska być w UE.' 'Aha, czyli mam spakować się i wyjść, bo jakiś hiszpański baran nie wiedział, że Polska jest w Europie?'... 'Ale my naprawiać nasze błędy w przyszłości (tym razem przeciwny gest rękoma) i zrobić wyjątek-możesz zostać z nami'.

Tym oto sposobem kolejne tygodnie spędziłam na nauce hiszpańskiego, w wersji dla ciapaków. Alfabet, przedstawianie się, nauka kolorów-serio?? Pragnąc jak najszybciej mówić w owym języku, niewiele myśląc, założyłam sobie kartę w miejskiej bibliotece. Minimum 2 razy w tygodniu wypożyczałam książki (na dziale dziecięcym)-dziwny sposób na naukę języka, ale od czegoś trzeba zacząć. Międzyczasie, chodząc z mapą-zostawiałam CV wszędzie, gdzie się dało, a R nie mając wyboru-zarabiał na nas dwoje...







Pierwsza Wigilia bez rodziny, pierwszy szok, tęsknota i rozczarowanie... Mimo tego czułam, że jestem tu, gdzie chciałam być. Pierwszy dzień Świąt-pociąg, godzinka drogi i znaleźliśmy się w domu u naszych znajomych. Wtedy to właśnie powstały, narodziły się w bólu i cierpieniach-moje dready, które później będą mi towarzyszyć w wielu przygodach i podróżach...

Fac et spera!


niedziela, 11 grudnia 2016

Pierwsze dni w Barcelonie // październik 2012

Wysiadka z autobusu, który dowiózł nas do centrum. Pierwsze kroki w stolicy Katalonii-czy aby na pewno to ta sama Barcelona, w której byłam na wakacjach? Jest jakaś groźna, niedostępna, złowroga....



'No, i się zaczęło...' myślałam, układając w głowie plan działania. Z drugiej strony byłam spokojna, opanowana, bo przecież R, przyzwyczajony do miejskiej dżungli, wiedział co robić. Kierujemy się na Plaça Catalunya-trzeba przecież coś zarobić... R nie wiedział, że przez cały ten czas taszczyłam ze sobą pewną kwotę, cały mój dotychczasowy życiowy dorobek. W sytuacji podbramkowej bardziej się mobilizował, poza tym, jak to mówią- im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Widząc, jak R prezentuje swoje show uliczne, zastanawiałam się czy takiego właśnie życia chciałam. O co w tym wszystkim chodzi? 'Wakacyjna' podróż skończona, dotarłam tu, gdzie chciałam. Siedzę z plecakiem, nie mam nic, poza marnymi paroma eurasami w kieszeni... Wyglądam trochę jak ta żulernia, którą zawsze gardziłam w myślach... Wrócić do Polski? Do domu? Spuścić głowę i powiedzieć 'Tak, mieliście racje-nie dałam rady'?? Co to, to nie! Nie po to tyle dni spałam pod chmurką, czułam na plecach przytłaczający ciężar mego dobytku, przeszłam pierdyliard kilometrów i przejechałam jeszcze więcej, żeby tak szybko rezygnować!!




Kolejna noc na dworze, kolejny 'prysznic' w miejskim nalewaku.. Przez przypadek dowiadujemy się, że znajoma R jest w Barcelonie-słynny Erazmus. Nasz widok ujął jej serce i przygarnęła nas do siebie na dwie noce. 'Pójdziesz za to do nieba!' wykrzyknęłam na widok łóżka.

Zmobilizowani spaniem w cywilizowanych warunkach, postanawiamy poszukać mieszkania na wynajem. Jak się okazało, nie jest to takie proste, wręcz właściwie niemożliwe... Korzystając z darmowego dostępu do internetu w znanej sieciówce, dzwonię do rodziców na Skype. Łzy w oczach mamy, szantaże taty, natłok pytań, pretensje, błagania.... Dość! Jestem tu, gdzie chciałam być! Dam radę-zobaczycie!

Z myślą bliskiego wyklęcia przez rodzinę, po raz kolejny zabieramy się za szukanie lokum. 'Może chociaż jakiś mały pokoik...?' -tym razem myślimy realnie. Po kilkunastu telefonach, bingo! Udało się! W końcu ktoś mówi po angielsku i ma wolny pokój do wynajęcia! Czym prędzej zawijamy nasze cztery litery i pędzimy na złą sławą owiany Raval. Kamienica dosyć przyzwoita, domofon, 4 piętro bez windy. O fuck! Dwadzieścia parę kilo na plecach z każdym krokiem w górę, robi się jakby coraz bardziej ciężkie... Otwiera nam miła dziewczyna, niewiele starsza od nas. Przestawia się jako 'ta, mówiąca po angielsku'. Obok niej łysawy, młody chłopak-Matko Boska, toż to 'ciapak'! 'Okradnie mnie, wykorzysta jako zakładniczkę w Świętej Wojnie...'. Spokojnie, przecież jest ze mną R, jakoś damy radę. Po krótkim rekonesansie owego mieszkania, stwierdzam, że d**y nie urywa, ale jakoś się przemęczę-przecież potrzebuję się wyspać jak człowiek, a moje włosy (jeszcze wtedy nie dready) wołają o kilka kropel szamponu i wody.

Zdecydowanym głosem, jak przystało na porządną negocjatorkę mówię- 'We will take it'. Łysawy ciapak łamanym angielskim tłumaczy nam, 'że jak dwie osoby, na jednym pokoju, to on podnosi stawkę o 80 euro'. Szybka kalkulacja w głowie 'Coś tam chyba jeszcze zostało na tym moim polskim koncie...' Do owych 80e dochodzi jeszcze 100e kaucji- 'Panie, za takie gówno chcesz Pan brać kaucje??' Czując nieumiarkowany przypływ senności, stwierdziłam, że właściwie ganz egal, i tak mamy zamiar zostać tu tylko 'przez chwilę'.....

niedziela, 4 grudnia 2016

Ujęcie pierwsze, lecz nie ostatnie // Podróż do Barcelony 2012

'Ahoj przygodo!' myślałam, pakując swój 20-kilogramowy plecak. Ot co, majtki na zmianę, komputer, słownik polsko-hiszpański- dotychczasowy dobytek mego jestestwa.

'Pierwsze zimno dopadnie Twą d*** i wrócisz szybciej, niż wyjechałaś!' Co to, to nie! Nie tak mnie przecież wychowałeś, Tato! Ileż to razy ze swą ojcowską troską wmawiałeś mi, że trzeba realizować swe marzenia, że trzeba być twardym, bo 'jak miękki, to na szachy z nim!'.

Pociąg, 6 godzin, 'odsiedziny' na tyłku. Jest! Jest i on-Pan R, sprawca zamieszania w mym życiu. Sielskie (a może śląskie?) wakacje na wsi. Po tygodniu-ruszamy! Ruszamy na podbój świata!

Pierwszy przystanek autostopowej podróży-Wrocław, później ekspresowo Praga. Jakim to zdziwieniem był dla mnie fakt, że w tamtejszych hospodach to przedstawicielka płci pięknej fatyguje swe szanowne cztery litery i biega do baru po kolejną kolejeczkę (za wszystkie fanty płaci zazwyczaj ta brzydsza połowa).

Stolica Czech okazała się obfitująca w przyjacielskich ludzi, gotowych przyjąć do domu dwie, nieznane sobie osobowości z dziwnymi pakunkami. Pełni wdzięczności udaliśmy się w kierunku Niemiec.





 'Co w tym takiego fajnego?' cały czas zastanawiałam się, gdy licznik tira wybijał kolejne kilometry... Mycie w przydrożnych wucetach, spanie pod chmurką, sterczenie na wariata-a nóż, ktoś zlituje się i weźmie ze sobą dwóch oszołomów...

Ponoć po deszczu, zawsze wychodzi słońce-dotarliśmy finalnie pod granicę niemiecko-francuską. Fanfary! Co dalej? Sznur ciężarówek, chodzenie, pytanie (wszystkim znane 'Pan da 3' to przy tym pikuś!). Dobry człowiek zlitował się, plecaki zapakowane, jedziemy! Po 15 minutach szybka wymiana zdań, emocje rosną, telefon do mamy 'Wiesz, bo jest taka sprawa, że dotrę trochę później do tej Hiszpanii... W razie czego, to szukajcie mnie w Wenecji'.




Gondole, kanały, śmierdzi sikiem, pizza, homary, tłumy ludzi, toaleta publiczna 3e!!!.... Chciałoby się rzec 'Ciao bella Venezia!'. Po wyczerpującym i pełnym wrażeń weekendzie w Wenecji, może by tak miasto Romea i Julii?



Verona - miasto u podnóża Alp Weneckich. Do zaoferowania ma przepiękną starówkę z amfiteatrem rzymskim oraz (uwaga!) przereklamowany balkon z dramatu Szekspira. Mała, smaczna, urokliwa.

Po 2 nocach w Weronie (ech, kolejny dzień bez prysznica...), udaliśmy się w stronę stolicy północnych Włoch.



'Jesteśmy w Mediolaaaanieee!'-identycznym cytatem jak panienka z 'tap madl', przywitaliśmy to ruchliwe miasto. Jak to w życiu bywa, 4-godzinny pobyt musiał zaspokoić nasz głód zwiedzania i chłonięcią wrażeń. Niestety, szybko zapadający zmrok zmusił nas do szukania miejsca do spania. Pan R, przyzwyczajony do miejskiej dżungli, obrał azymut. Tramwaj numer 9, zgrzyt zamykających się starych drzwi, ja, przysypiająca na twardych siedzeniach... 'Lena, wychodzimy!' przebudzona z marzeń o ciepłym łóżku, wyskoczyłam z pojazdu na szynach. Moim oczom ukazał się stary, wyschnięty staw pośrodku wieżowców. R, niczym leśny ludek zorganizował szybkie miejsce do spania (tak, znów pod chmurką). Rano, ku mojemu zaskoczeniu, obudził mnie piękny zapach rumianku-spaliśmy praktycznie na łonie natury!

Wydostanie się z Mediolanu zajęło nam 2 dni... 10 km marszu miało być niby dobre dla mego zdrowia, lecz wolałabym jechać metrem, które (jak okazało się później) było przy 'wylotówce'. Po dłuuuu...gich, nieudanych godzinach łapania stopa, późną nocą udało nam się dostać pod Genowę. Grazie mille signora!

Kolejna noc przy stacji benzynowej, kurczowe ściskanie paszportu 'Żeby mnie tylko nie okradli!'. Przyszły dzień zaowocował, karma wróciła! R mył zęby a ja, uradowana i wyszczerzona od ucha do ucha, czekałam już z kierowcą, który zobowiązał się zabrać nas prosto do naszego celu podróży-Barcelony!!!

Proście, a będzie Wam dane, szukajcie, a znajdziecie!!

Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ile czasu zawodowy kierowca ciężarówki spędza w trasie. Czasami są to długie tygodnie i mała kabina staje się jego ostoją... W tym przypadku czuliśmy się jak w domowym zaciszu Sofii. Nasz bułgarski przewodnik, mentor i szofer w jednej osobie, w przeciągu 3 dni stał się naszym przyjacielem. Żołądek, który zdążył skurczyć się we wcześniejszej podróży, na nowo poczuł domowe, pyszne smaki.

Kolejny kieliszek 'rakiety', kolejny kęs 'sałaty', autostrada nam niestraszna! Zza okien widoki Lazurowego Wybrzeża, granica-złą sławą owiana Jonquera. To już tylko rzut beretem!

Docieramy do celu naszej destynacji-Barcelony! Czas podóży: 18 dni, straty liczone w zdartych podeszwach.

Rozpoczynamy odmienione życie-z większym bagażem doświadczeń i nowym przyjacielem!

sobota, 3 grudnia 2016

Słów kilka jak do tego doszło...

Jestem Lena.
Nie znam się na 'technologiach'. Blog ten powstał z potrzeby serca jak i duszy.

Nie zależy mi na rozgłosie. 

Dedykuję go gronie najbliższych mi osób, z którymi (z racji mego miejsca zamieszkania) mam utrudniony kontakt.



Lubię podróże, zawsze lubiłam. Na początku, wiadomo-wygodne moszczenie tyłka na tylnej kanapie 'Malucha' rodziców, wyjazdy nad morze, w polskie góry. Z czasem 'dalsze' wycieczki do południowych sąsiadów. Po paru..nastu latach autokar, Paryż! Więc tak wygląda 'zachód'? 

Permanentnie celebrowałam patriotyzm lokalny. Pytana na studiach 'Gdzie wyjeżdżasz po magisterce?' odpowiadałam-'Nigdzie, ja zostaję!' Po cóż mi ten wielki świat, skoro tu, w mej małej pipidówie mam wszystko, czego zapragnę. 

I wtedy pojawił się on, pan R. Celebryta, zagranicznik, pół Europy na stopa zwiedził-bla bla, ładne bajki Pan opowiadasz... No, bo jak tak można? Z plecakiem? Pod namiotem? Jedziesz z obcymi-tak za darmo?? 

Wyjechał... a wraz z nim wszystkie magiczne historie, którymi mnie raczył. Tęsknota, ciekawość-może go odwiedzę?! Telefon do przyjaciela-'Ewa, jak się kupuje bilety na tego rajanera?' 

Poleciałam... Koniec lipca, Hiszpania, Barcelona, sangria, ale tu gorąco! 'Że śpimy na dachu znajomych?? A to tak można?'. Pierwsze w życiu 'poważne' łapanie stopa-Walencja, Benidorm, Alicante... Spanie pod chmurką, nocne kąpiele w morzu-toż to raj! 

Powrót do Polski, do mego ukochanego, zaspanego miasteczka. Wakacje w pełni a tu NIC się nie dzieje! Plask! Strzał w policzek prosto od szarej rzeczywistości!

W owym momencie, od lat celebrowany patriotyzm lokalny umarł śmiercią naturalną. Narodziła się nowa, odmieniona Lena, pragnąca eksplorować świat, iść przez życie z owym bajkopisarzem R., którego historie okazały się nie tak do końca zmyślone. Przecież sama byłam, widziałam, przeżyłam!

Veni, vidi, vici!