sobota, 7 stycznia 2017

Pierwsze eksploracje nowego terytorium

Człowiek-jako istota rozumna, potrzebuje poznania otoczenia, w jakim się znajduje. Takowa była nasza misja przez pierwsze miesiące życia w Barcelonie. Prócz 'intensywnej' nauki języka oraz jeszcze intensywniejszego procesu szukania pracy, znalazł się również czas, aby oddać się turystyce regionalnej.

Zmęczona bezowocnym mechanizmem tropienia etatu, postanowiłam, że udam się w odwiedziny do rodziców. 'Może im już przeszło?' myślałam, planując podróż. Ba! Mało tego, że im przeszło! Nawet zasponsorowali mi bilety lotnicze!

Po paru dniach na mamusiowym garnuszku-telefon, dzwoni R 'Zadzwoń szybko na ten numer (...), chyba mają dla Ciebie robotę! Aha, mówią po angielsku!'. 'Dobra nasza!' pomyślałam i nie zastanawiając się długo, wykręciłam podany numer... Miły, damski głos w słuchawce oznajmił mi, że jest wolny etat i bardzo chętnie mnie zatrudnią. Moje serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, gdy wyjaśniałam owej, miłej pani, że jestem właśnie w Polsce u rodziców i wrócę dopiero za 5 dni... Moja rozmówczyni odpowiedziała, że nie ma żadnego problemu, poczekają. Jaka wielka była moja radość! W końcu ktoś mnie docenił!

Kolejne łzy, pakowanie walizki (ach, ta wałóweczka) i powrót do Barcelony. Rozmowa o pracę, moja przyszła szefowa skrupulatnie wyjaśniała mi warunki i ze zdziwieniem zapytała mnie, czy nie interesują mnie sprawy finansowe. Wyjaśniłam jej, że jest to ważne, ale nie najważniejsze i w obecnej chwili cieszę się, że mam to stanowisko. Pozytywnie zaskoczona moją postawą, rzekła 'W takim razie po co czekać tydzień, zaczynasz od jutra!'

Idąc do domu, czułam się jak pani tego miasta! Nareszcie wszystko się układa!






W każdym dniu wolnym, staraliśmy się eksplorować nowe miejsca w (dotychczas) nieodkrytym mieście... Pierwsza nasza 'wycieczka' odbyła się na Montjuïc. Ot co, 20 minut piechotką od domu. Małe piwko w rękę i w drogę! Jak się okazało, lokalizacja ta, pełna jest magicznych parków, cudownych widoków na port barceloński oraz jest miejscem historycznym. Forteca, znajdująca się na szczycie wierzchołka, służyła kiedyś jako więzienie, przetrzymujące więźniów (nie tylko) politycznych, aż do czasu generała Franco. W późniejszych latach, zalesione zbocza zostały wykarczowane i na ich miejscu powstały liczne parki. Z drugiej strony wzgórza znajdują się obiekty sportowe, między innymi z letnich Igrzysk Olimpijskich '92 oraz Palau Nacional, wybudowany wraz z Font màgic na Wystawę Światową w 1929.







Późniejsza ekskursja odbyła się w nieco niesprzyjających warunkach pogodowych. Niech to szlag! Dzień wolny od pracy, a tu pada... Niestraszna nam żadna aura! Kurtki przeciwdeszczowe (te, które wiernie towarzyszyły nam w przygodzie autostopowej) i ahoj przygodo! Znając jedynie orientacyjne położenie naszego punktu destynacji, normalnym było, że troszkę się pogubiliśmy. 'Eee.. kampus studencki? Chcesz się ku*wa uczyć?' skomentowałam po kilkunastu minutach bezowocnego marszu. 'Spoko, tam jest jakiś gościu. Idź się go zapytaj gdzie to jest'-zazwyczaj nieomylny R, potrzebował tym razem pomocy. Pewnie! Gdzie diabeł nie może, tam Lenę pośle! Jako ta, która lepiej znała język hiszpański, ruszyłam w stronę owego 'gościa', który chętnie udzielił nam pomocy. Docierając do miejsca interesującego nas owego dnia, stwierdziłam, że jest tam kasa biletowa... Mam płacić za wejście do parku?! Oł noł! Twardo stąpając do okienka, zauważyłam tablicę informacyjną. Lunes, martes... jak to było? Że 'libre'? Po krótkich oględzinach, z bananem na twarzy rzekłam-'Idziemy, dzisiaj za darmo!'

Miejsce to okazało się magiczne, spokojne, wolne od turystycznego zgiełku-tego nam trzeba!

Bardzo lubię zagłębiać się w historię miejsc, które odwiedzam. Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że w owym parku kręcone były sceny do 'Pachnidła'.









Pan R, nie mogąc zbyt długo usiedzieć w miejscu, pewnego dnia mi oznajmił 'Wynajmiemy samochód i pojedziemy do Francji! Muszę Ci pokazać Carcassonne-będziesz zachwycona!' Yyy...ok, jedźmy. Nie zastanawiałam się zbyt długo-przecież ufałam memu mentorowi i chłopakowi w jednym. R zajął się rezerwacją auta. W umówiony dzień stawiliśmy się punktualnie w biurze wynajmu. Po krótkim oczekiwaniu, nasza kolej-pech chciał, że obsługiwał nas najmniej sympatyczny pan z całego teamu.. 'Proszę kartę płatniczą'-ależ proszę uprzejmie! 'Ale kredytową, droga pani' Jak to?? Ok, bez paniki-'Da mi pan 5 minut, znajdę bankomat i wrócę'. Niemiły pan, z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć, oznajmił 'W tej firmie, jak i w większości takowych, które wynajmują samochody-płatność tylko kartą kredytową, w ramach zabezpieczenia bla bla bla....'. Mój mózg w tym momencie wyłączył się na tłumaczenia owego 'sympatycznego'. No to klapa, pojechaliśmy-palcem po mapie... Zrezygnowani, wróciliśmy do domu... 


'O nie, nie! Ja tego tak nie zostawię' pomyślałam. 'Musimy przepakować graty! Bierz namiot i śpiwory, migiem!' wydałam błyskawiczne polecenie. W czasie, gdy R zajmował się organizowaniem bagażu, ja wertowałam w internetach. Ha! Eureka! Jedziemy do Tarragony-oznajmiłam.

Wygodny, niedrogi pociąg, godzinka podróży i dotarliśmy! Upalna, śródziemnomorska pogoda przywitała nas na wyjściu z dworca. R jak zwykle, ze swym instynktem dobrego przywódcy, obrał azymut i po raz kolejny dobrze trafił! Po wspinaczce dosyć dłuu...gimi schodami, widok, jaki na nas czekał, odebrał mi wręcz mowę! Prawdziwy balkon Morza Śródziemnego!





Szybka orientacja w terenie, znaleźliśmy informację turystyczną. Parę niezbędnych komunikatów i już siedzieliśmy w autobusie, który miał nas wywieźć poza centrum. Camping położony na wydmie, jedno, ostatnie wolne miejsce w pierwszej linii morza-czyż to nie karma? R nieco zdenerwowany, zajął się organizacją obozowiska. 'Pewnie wolałby Francję, a nie plażę i morze, dlatego taki poddenerwowany...' pomyślałam, nie dając zaburzyć mego stanu błogości i szczęśliwości. 




Po raz kolejny autobus, powrót do centrum. Kilkanaście minut spacerowania po urokliwych uliczkach Tarragony, niepewność i stres R dają się we znaki. 'Może coś zjemy, napijemy się piwka, co?' zaproponowałam dla rozluźnienia sytuacji. 





Hiszpańskie tapas (przekąski) znajdowały się już na stole, gdy R zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni. I wtedy czas się zatrzymał... Łzy szczęścia, 'Boże, co on mówi?', radość, 'Matko Boska, tylko nie klękaj!'... 'Tak!'-powiedziałam, nie zastanawiając się ani chwili. Średniego wieku kelner, będący świadkiem całego zajścia, poczęstował nas lokalną cavą (szampanem), dla uczczenia tak podniosłego wydarzenia.


Od tamtej chwili, Tarragona jest najukochańszym miejscem na Ziemi (jednym z wielu!) i pewnie dlatego tak lubię do niej wracać... 

2 komentarze: