poniedziałek, 26 czerwca 2017

Dreams come true....

Jak przystało na pierwszej klasy podróżniczkę (ha ha, dobre sobie) oraz mój słomiany zapał- trzy miesiące (o Matko!) bez wpisu to i tak niezły wynik. Własne, prywatne lenistwo dało się we znaki...

Realizacja marzeń (heloł, mieszkam w Barcelonie!) i pokonywanie własnych barier-dla każdego to chyba rzecz istotna. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, to wiesz, że zrobisz wszystko, żeby to osiągnąć! Zacznijmy od początku....

Zarażona już w młodym wieku miłością do gór (dzięki Mamo i Tato za coroczne wypady!), razem z R, postanowiłam eksplorować Pireneje. Początkowo 'krótka' podróż-pociąg, kanapki z jajem na drogę, 2 godziny, krótki spacer, zmiana pociągu i można delektować się górami! Od momentu zakupu naszej kochanej, czterokołowej Pierdziawki (słitaśna nazwa naszej Merivki), sprawa jest o wiele prostsza. Nie raz ratowała nas z opresji i zapewniała dach nad głową, wjeżdżała na takie góry, gdzie najlepszy 4x4 miał problem! Jak to się mówi: jedynka-pi*da, dwójka-pi*da, ups-zabrakło biegów pod taką górę...

Pierwsze, poważne wejście... Nieprzespana noc, plecak wypchany kanapkami, stres-czy dam radę? Giewont zdobyłam w wieku 12 lat-'Przecież tam chodzą zakonnice w sandałach'-głos Taty rozbrzmiewał w mojej głowie... Obawy nasilały się-Pireneje to przecież góry wysokie... Z wydrukowaną mapą, stanęliśmy na starcie naszej wyprawy-'Nie będzie tak źle'- pomyślałam, nie dowierzając sama sobie. 'No zobacz, idziemy tutaj (R wskazał palcem punkt w oddali), lekkie podejście, pyk, pyk-granią (palec się przesunął), znów lekkie podejście i jesteśmy!'. Początek wędrówki okazał się łatwy i wręcz przyjemny.


Z czasem zaczęło być trudniej i pogoda dawała się we znaki (listopad!).



Tak, jak wspominał R-pyk, pyk i już prawie jestem... O Madonna! Toż to false summit... Zrezygnowana, usiadłam i powiedziałam, że pierdziele-dalej nie idę, bo to jest jawne oszustwo! Posilając się, ujrzałam 3 wysportowanych mężczyzn-'Że oni-pierwsi na szczycie? Oł noł... Idziemy, szybko!'-rzuciłam w stronę R. Pochłaniając czekoladę, ostatnie 100 metrów wręcz biegłam (po sporej stromiźnie), byle być szybciej niż owi wspinacze. Udało się! Szczyt zdobyty!

Puigmal 2913 m.n.p.m.


Po zdobyciu owego Puigmala, który jak się okazało-'zrobiliśmy' najtrudniejszym szlakiem, każda kolejna góra była dla nas 'spacerkiem'. Od samego początku zagłębiania się w Pireneje, w myśli miałam pewien szczyt, który uważałam za niedostępny, nad wymiar trudny, wręcz dla nas nieosiągalny... Postanowiliśmy spróbować, ale wszystko w swoim czasie. Wyjazdy w góry stały się coraz częstsze, wybieraliśmy trudniejsze trasy, żeby jak najlepiej przygotować się do mojego szczytu marzeń...

Serra Cavallera

Puig de les Pasteres

Massis del Montseny

Po przewertowaniu internetów, przeczytaniu miliarda artykułów, dowiedziałam się, że na tak poważną wyprawę potrzebny jest kask... O fuck! No dobra, będzie i kask! Dzień wypłaty-'Ubieraj się, idziemy na zakupy!'-oznajmiłam radosnym tonem.
Data skrzętnie dobrana-nadszedł ten dzień. Wczesna pobudka, niewyspanie (emocje nie pozwoliły dobrze spać tej nocy), pożywne śniadanie i w drogę! Dzielna Pierdziawka dowozi nas na miejsce po 2,5 h (ach, te korki przy wyjeździe z Barcelony!). Naszym oczom ukazuje się ona... Pedraforca! Piękna, niedostępna, groźna...


'Ja pitole, jak my tam wleziemy??' myślałam, gdy zbliżaliśmy się do początku zaplanowanej trasy. Miejsce parkingowe, zmiana stroju i obuwia, skupienie -ruszamy! Cel numer jeden-schronisko oddalone o 20 minut. Na miejscu informują nas, że prognoza jest dobra i życzą powodzenia. 

Refugi Lluís Estasen

Drzewa coraz rzadziej porastają teren, wychodzimy na otwartą przestrzeń. Żar leje się z nieba, czuję jak pot spływa mi ciurkiem po plecach (przecież kupiłam sobie nowy, oddychający strój i co??). Często potrzebuję przerwy, nachylenie terenu jest spore a i upał nie pomaga... Chwila odpoczynku, kilka (naście) łyków wody i dalej w drogę. Z każdym krokiem biję się z myślami-po co ja tu przyjechałam?? Nie dam rady!! Dochodzimy do miejsca, w którym ulatuje cała moja nadzieja na zdobycie tej góry... Pionowa wręcz ściana, jakieś stare liny asekuracyjne ('To po to te kaski?!'). Razem z R stwierdziliśmy, że nasz pies niestety nie da rady sam się wspiąć ('Och, jak miło-mogę wracać?'). Plecak R załadowany został prowiantem, a mnie kopnął zaszczyt dźwigania naszej Kluski na plecach... Dodatkowe 8 kg, niepewne liny-'Nie dam rady!'-pomyślałam po raz n-ty... 'Pójdę pierwszy, będę wyznaczał Ci drogę'-odparł R, nauczony pewnie prawem dżungli, że mężczyzna idzie z przodu. Powoli, niepewnie asekurując się linami, docieramy do małej przełęczy-'To po to tyle się namęczyłam, żeby teraz iść w dół??'... Wyprzedzamy 4-osobową grupę, w której wątła dziewczyna niemiłosiernie zipie, siedząc na kamieniu. To dodaje mi skrzydeł! Spoglądam w górę... Jest! Jest szczyt, a na nim dwie osoby! Resztką sił, ponownie chwytam się skał, ostrożnie badając każdą powierzchnię-pnę się w górę (a Kluska razem ze mną!). 



Docieramy na szczyt, uradowani witamy się z siedzącymi tam panami. Po chwili pada pytanie 'Idziecie na szczyt? My rezygnujemy, nie mamy już siły... Poza tym trzeba sporo zejść, żeby za chwilę znów się wspinać'. Ożesz w d**ę kopana! Ale jak to?? Ledwo zipię, a muszę mieć jeszcze siły na zejście... Tym razem byłam w 100% pewna, że to koniec mojej przygody z tą górą...

'Tak długo o tym marzyłaś, tak długo przygotowywałaś i teraz zrezygnujesz na finiszu?'-R próbował dodać mi otuchy, chociaż widać było po nim zmęczenie. Czułam, że moje plecy są mokre, że nogi za chwilę odmówią posłuszeństwa... 'Dobra, idziemy!'-powiedziałam ruszając się z miejsca. Adrenalina wzięła górę. Na drżących nogach zeszłam w dół, żeby za chwilę znaleźć się pod ostatnią ścianą, dzielącą mnie od moich marzeń. 

Chwyt za chwytem, resztką sił pokonywałam najtrudniejszy w swoim życiu odcinek. Myśli towarzyszące takiej chwili, są nie do opisania... Bijesz się z własnym lękiem, z brakiem sił, walczysz o każdy krok (a w sumie o podciągnięcie się...). Nadludzka moc wyrywała z moich ust okrzyki trudu, towarzyszące bólowi całego ciała... Czułam jak do moich oczu napływają łzy-teraz już nie mogę zawrócić, bo spadnę. Nie pozostawało nic innego, jak piąć się w górę, coraz wyżej i wyżej...

Jak przez mgłę zobaczyłam powiewającą flagę Katalonii-szczyt! Udało się! Spełniłam swoje marzenie! Puściły wszelkie emocje... 'A co Ty, płaczesz?' zapytał zdziwiony R. 'Nieeeee, to przez ten wiatr'...



Czułam się jak Pani tego świata! Przepełniona energią, wiedziałam, że od teraz mogę wszystko! Wiedziałam, że warto wierzyć w siebie i swoje marzenia!

1 komentarz: