poniedziałek, 26 czerwca 2017

Dreams come true....

Jak przystało na pierwszej klasy podróżniczkę (ha ha, dobre sobie) oraz mój słomiany zapał- trzy miesiące (o Matko!) bez wpisu to i tak niezły wynik. Własne, prywatne lenistwo dało się we znaki...

Realizacja marzeń (heloł, mieszkam w Barcelonie!) i pokonywanie własnych barier-dla każdego to chyba rzecz istotna. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, to wiesz, że zrobisz wszystko, żeby to osiągnąć! Zacznijmy od początku....

Zarażona już w młodym wieku miłością do gór (dzięki Mamo i Tato za coroczne wypady!), razem z R, postanowiłam eksplorować Pireneje. Początkowo 'krótka' podróż-pociąg, kanapki z jajem na drogę, 2 godziny, krótki spacer, zmiana pociągu i można delektować się górami! Od momentu zakupu naszej kochanej, czterokołowej Pierdziawki (słitaśna nazwa naszej Merivki), sprawa jest o wiele prostsza. Nie raz ratowała nas z opresji i zapewniała dach nad głową, wjeżdżała na takie góry, gdzie najlepszy 4x4 miał problem! Jak to się mówi: jedynka-pi*da, dwójka-pi*da, ups-zabrakło biegów pod taką górę...

Pierwsze, poważne wejście... Nieprzespana noc, plecak wypchany kanapkami, stres-czy dam radę? Giewont zdobyłam w wieku 12 lat-'Przecież tam chodzą zakonnice w sandałach'-głos Taty rozbrzmiewał w mojej głowie... Obawy nasilały się-Pireneje to przecież góry wysokie... Z wydrukowaną mapą, stanęliśmy na starcie naszej wyprawy-'Nie będzie tak źle'- pomyślałam, nie dowierzając sama sobie. 'No zobacz, idziemy tutaj (R wskazał palcem punkt w oddali), lekkie podejście, pyk, pyk-granią (palec się przesunął), znów lekkie podejście i jesteśmy!'. Początek wędrówki okazał się łatwy i wręcz przyjemny.


Z czasem zaczęło być trudniej i pogoda dawała się we znaki (listopad!).



Tak, jak wspominał R-pyk, pyk i już prawie jestem... O Madonna! Toż to false summit... Zrezygnowana, usiadłam i powiedziałam, że pierdziele-dalej nie idę, bo to jest jawne oszustwo! Posilając się, ujrzałam 3 wysportowanych mężczyzn-'Że oni-pierwsi na szczycie? Oł noł... Idziemy, szybko!'-rzuciłam w stronę R. Pochłaniając czekoladę, ostatnie 100 metrów wręcz biegłam (po sporej stromiźnie), byle być szybciej niż owi wspinacze. Udało się! Szczyt zdobyty!

Puigmal 2913 m.n.p.m.


Po zdobyciu owego Puigmala, który jak się okazało-'zrobiliśmy' najtrudniejszym szlakiem, każda kolejna góra była dla nas 'spacerkiem'. Od samego początku zagłębiania się w Pireneje, w myśli miałam pewien szczyt, który uważałam za niedostępny, nad wymiar trudny, wręcz dla nas nieosiągalny... Postanowiliśmy spróbować, ale wszystko w swoim czasie. Wyjazdy w góry stały się coraz częstsze, wybieraliśmy trudniejsze trasy, żeby jak najlepiej przygotować się do mojego szczytu marzeń...

Serra Cavallera

Puig de les Pasteres

Massis del Montseny

Po przewertowaniu internetów, przeczytaniu miliarda artykułów, dowiedziałam się, że na tak poważną wyprawę potrzebny jest kask... O fuck! No dobra, będzie i kask! Dzień wypłaty-'Ubieraj się, idziemy na zakupy!'-oznajmiłam radosnym tonem.
Data skrzętnie dobrana-nadszedł ten dzień. Wczesna pobudka, niewyspanie (emocje nie pozwoliły dobrze spać tej nocy), pożywne śniadanie i w drogę! Dzielna Pierdziawka dowozi nas na miejsce po 2,5 h (ach, te korki przy wyjeździe z Barcelony!). Naszym oczom ukazuje się ona... Pedraforca! Piękna, niedostępna, groźna...


'Ja pitole, jak my tam wleziemy??' myślałam, gdy zbliżaliśmy się do początku zaplanowanej trasy. Miejsce parkingowe, zmiana stroju i obuwia, skupienie -ruszamy! Cel numer jeden-schronisko oddalone o 20 minut. Na miejscu informują nas, że prognoza jest dobra i życzą powodzenia. 

Refugi Lluís Estasen

Drzewa coraz rzadziej porastają teren, wychodzimy na otwartą przestrzeń. Żar leje się z nieba, czuję jak pot spływa mi ciurkiem po plecach (przecież kupiłam sobie nowy, oddychający strój i co??). Często potrzebuję przerwy, nachylenie terenu jest spore a i upał nie pomaga... Chwila odpoczynku, kilka (naście) łyków wody i dalej w drogę. Z każdym krokiem biję się z myślami-po co ja tu przyjechałam?? Nie dam rady!! Dochodzimy do miejsca, w którym ulatuje cała moja nadzieja na zdobycie tej góry... Pionowa wręcz ściana, jakieś stare liny asekuracyjne ('To po to te kaski?!'). Razem z R stwierdziliśmy, że nasz pies niestety nie da rady sam się wspiąć ('Och, jak miło-mogę wracać?'). Plecak R załadowany został prowiantem, a mnie kopnął zaszczyt dźwigania naszej Kluski na plecach... Dodatkowe 8 kg, niepewne liny-'Nie dam rady!'-pomyślałam po raz n-ty... 'Pójdę pierwszy, będę wyznaczał Ci drogę'-odparł R, nauczony pewnie prawem dżungli, że mężczyzna idzie z przodu. Powoli, niepewnie asekurując się linami, docieramy do małej przełęczy-'To po to tyle się namęczyłam, żeby teraz iść w dół??'... Wyprzedzamy 4-osobową grupę, w której wątła dziewczyna niemiłosiernie zipie, siedząc na kamieniu. To dodaje mi skrzydeł! Spoglądam w górę... Jest! Jest szczyt, a na nim dwie osoby! Resztką sił, ponownie chwytam się skał, ostrożnie badając każdą powierzchnię-pnę się w górę (a Kluska razem ze mną!). 



Docieramy na szczyt, uradowani witamy się z siedzącymi tam panami. Po chwili pada pytanie 'Idziecie na szczyt? My rezygnujemy, nie mamy już siły... Poza tym trzeba sporo zejść, żeby za chwilę znów się wspinać'. Ożesz w d**ę kopana! Ale jak to?? Ledwo zipię, a muszę mieć jeszcze siły na zejście... Tym razem byłam w 100% pewna, że to koniec mojej przygody z tą górą...

'Tak długo o tym marzyłaś, tak długo przygotowywałaś i teraz zrezygnujesz na finiszu?'-R próbował dodać mi otuchy, chociaż widać było po nim zmęczenie. Czułam, że moje plecy są mokre, że nogi za chwilę odmówią posłuszeństwa... 'Dobra, idziemy!'-powiedziałam ruszając się z miejsca. Adrenalina wzięła górę. Na drżących nogach zeszłam w dół, żeby za chwilę znaleźć się pod ostatnią ścianą, dzielącą mnie od moich marzeń. 

Chwyt za chwytem, resztką sił pokonywałam najtrudniejszy w swoim życiu odcinek. Myśli towarzyszące takiej chwili, są nie do opisania... Bijesz się z własnym lękiem, z brakiem sił, walczysz o każdy krok (a w sumie o podciągnięcie się...). Nadludzka moc wyrywała z moich ust okrzyki trudu, towarzyszące bólowi całego ciała... Czułam jak do moich oczu napływają łzy-teraz już nie mogę zawrócić, bo spadnę. Nie pozostawało nic innego, jak piąć się w górę, coraz wyżej i wyżej...

Jak przez mgłę zobaczyłam powiewającą flagę Katalonii-szczyt! Udało się! Spełniłam swoje marzenie! Puściły wszelkie emocje... 'A co Ty, płaczesz?' zapytał zdziwiony R. 'Nieeeee, to przez ten wiatr'...



Czułam się jak Pani tego świata! Przepełniona energią, wiedziałam, że od teraz mogę wszystko! Wiedziałam, że warto wierzyć w siebie i swoje marzenia!

piątek, 7 kwietnia 2017

(Re)aktywacja

Po licznych wojażach, za namową 2 (słownie: dwóch) moich fanów-reaktywacja moich (bądź naszych) przygód...

Sielankowy żywot u boku narzeczonego (O Madonna!), zaowocował myślą o ucieczce od 'ciapackiego' Józka. W końcu zarabiamy oboje, odłożyliśmy jakieś zaskórniaki, więc możemy pozwolić sobie na wynajem swoich własnych czterech kątów.

R podszedł do zadania bardzo profesjonalnie-codziennie przedstawiał mi kilka ofert mieszkań. 'Ok, wszystko fajnie, ale kto to załatwi przez telefon?'-rozmyślałam, snując plany o naszym wspólnym gniazdku... Jest! Oferta-marzenie! I tylko ulicę dalej od nas!

Dotychczasowa najemczyni okazała się młodą, anglojęzyczną sąsiadką zza wschodniej granicy, Po obejrzeniu owego mieszkania, z nadzieją w oczach, zgodnie powiedzieliśmy 'Bierzemy!'. W dzień podpisania umowy, będąc już za progiem naszego przyszłego lokum, dowiedzieliśmy się, że 'jest jakiś problem',,. Właściciel stwierdził, że 'bardziej opłacalna dla niego jest sprzedaż mieszkania, niż jego wynajem'... Czując, jak grzebane są nasze plany, wróciliśmy do ciapackiego mieszkania...

Kolejne dni, kolejne oferty, sms w pracy od R 'Lenka, jak wrócisz to napisz maila pod ten adres:... , fajne mieszkanko, niedaleko nas!' Wymiana maili, umówione spotkanie-tak, to jest to! Kilkudniowe oczekiwanie na 'akceptację' od właściciela-mamy zielone światło! Nieumeblowane mieszkanie na 4 piętrze, czyste i zadbane. Po wizycie w owym lokum, pełni ekscytacji, powoli zaczęliśmy zbierać kartony na nasz dotychczasowy dorobek. Kilka dni przed planowaną przeprowadzką-mail od pani pośredniczki: 'Para, która oglądała mieszkanie przed Wami, jednak zdecydowała się na nie, więc bardzo mi przykro, ale...'-dalej nie chciałam już czytać...

'Znów? Po raz kolejny nam to zrobili? Co za hiszpańskie świnie!'. Nie mogłam przeboleć, że kolejna 'pewna' oferta została spalona praktycznie na starcie... 'Lena, czytaj do końca!' krzyczał zadowolony R. 'Z czego się tak cieszysz? Z kolejnego miesiąca u Józka?'-moja ironia jak zwykle wiedziała, kiedy się uaktywnić. Kilka linijek niżej w owym mailu, przecieram oczy ze zdziwienia, czytam jeszcze raz... 'Mamy dostępne mieszkanie, piętro niżej. Nieco inne ustawienie kuchni, na stanie pralka i duża szafa.' Z prędkością światła odpisałam miłej pani, że nie chcemy nawet oglądać owego lokum (z dużą szafą-och jak pięknie!), tylko bierzemy JUŻ! TERAZ! ZARAZ! Krótka wymiana maili, milion zapewnień, że tym razem jesteśmy pierwsi w kolejce i ustalone! Odbiór kluczy dnia 22 lipca o godzinie 11.

'Urodziny na nowym mieszkaniu-lepszego prezentu nie mogłam sobie wymarzyć!' podekscytowana, gdzieś w podświadomości planowałam jak urządzić nasze nowe gniazdko. Sytuacja o tyle dobrze się ułożyła, że dnia 22 każdego miesiąca płaciliśmy Józkowi za kolejny miesiąc do przodu. Tym razem nie będziemy musieli płacić, tylko grzecznie pożegnamy się, wyniesiemy nasze rzeczy i unikniemy arabskich kalkulacji typu 'Za 3 dni musicie dopłacić tyle i tyle'. Oł noł! Nie z nami te numery!

21 lipca, pełna zapału zaczęłam pakować nasze rzeczy. Przecież mieszkaliśmy na 6 metrach kwadratowych, więc w dwie godzinki byłam w stanie wszystko ogarnąć. 'Matko Boska, przyjechałam tutaj z plecakiem 20 kg, a teraz mam problem, żeby pomieścić wszystkie te graty w pierdyliard kartonów!' Zastała mnie godzina 22, R wrócił z pracy, w korytarzu z ledwością odnalazł drogę wśród stosu pudeł... Chwilę przed 24 wrócił nasz współlokator Józek. Już od progu rzucił 'Łi mast tok!'... 'I co, wyprowadzacie się? Dlaczego? Tak nie można!' krzyczał na mnie, wymachując swoimi włochatymi łapskami. 'Hola hola kolego! Po pierwsze-nie tym tonem do mojej kobiety, po drugie-od trzech tygodni wiedziałeś, że się wyprowadzamy, po trzecie-nie machaj tak witkami, bo się spocisz!'-R dzielnie stanął w mojej obronie.

Nie zwracając uwagi na krzyki w salonie, dalej zajmowałam się pakowaniem (bądź upychaniem) naszego dotychczasowego dobytku. Jakie było moje zdziwienie, gdy punkt 24 Józek oznajmił nam: 'Ok, mamy już dzień 22, więc albo płacicie za następny miesiąc, albo wypad!'... 'Men, zawsze płaciliśmy Ci 22 w godzinach wieczornych, więc mamy prawo siedzieć tutaj do jutrzejszego wieczora!' R nie dawał za wygraną. Wiedziałam, jaki będzie dalszy rozwój sytuacji, więc ze łzami w oczach zaczęłam dzwonić do znajomych... 'No tak, jest po północy, kto Ci odbierze?' Druga osoba z listy, prawie natychmiast podniosła słuchawkę 'Lenka, co jest? (...) A to arabska świnia, ciapak je**ny! Zaraz u Was będę!' W międzyczasie R uparcie próbował wdawać się w dialog z Józkiem. 'Przestań dyskutować, zostaw tego wariata! Spadamy stąd!'-moja duma chyba zapomniała o zdrowym rozsądku...

W milczeniu upłynęło nam kolejne pół godziny, gdy z balkonu wypatrzyliśmy idącego w naszą stronę B. Znaliśmy się prawie od początku naszej przygody z Barceloną, wiedziałam, na co go stać, ale żeby aż tak? 'B, rzuć tego kija na ziemię, obejdzie się bez tego!' krzyczeliśmy zgodnie. Plan był prosty-znosimy wszystkie rzeczy na dół. Po paru(nastu) rundach góra-dół, wszystko znalazło się poza domem. Około godziny 3, chłopaki bez pożegnania wyszli z mieszkania. Ja, będąc sam na sam z Józkiem, oddałam mu klucze i ze łzami w oczach powiedziałam 'Dziękuję mimo wszystko'. Liczyłam na jakiś gest, przejaw ludzkości, w zamian usłyszałam tylko: 'Wyrzuciliście moje stare łóżko!'-'Yyy.. no tak, ale masz za to nowe, większe' odpowiedziałam będąc w szoku. 'Ja wolałem tamto, teraz będę musiał kupić nowe! Chcę na nie pieniądze!' Oż Ty mendo społeczna! 'Masz na to zasraną kaucję, której i tak nam nie oddałeś! Weź te pieniądze i niech Ci życie lekkie będzie! Do widzenia!'

Kolejne 3 godziny na ulicy upłynęły nam ciekawie. Chłopacy próbowali zająć się rzucaniem hula-hop jeden do drugiego (skąd ono się tam wzięło??), natomiast ja kurczowo trzymałam najważniejszą torbę z dokumentami i pieniędzmi. Około godziny 6 zaczęliśmy przenosić nasze rzeczy w miejsce, w którym mieliśmy zamieszkać. Szczęśliwie, było to tylko ulicę dalej!

'A co będzie, jak babka z kluczami przyjdzie od tej strony i zobaczy nas z tym całym majdanem? Pomyśli, że jesteśmy ludźmi z ulicy i wycofa całą transakcję!' żartowaliśmy, popijając kawę z pierwszego otwartego tego dnia baru. Upragniona 11, mam! Mam klucze! Pare(naście) kursów góra-dół i jesteśmy u siebie! W czasie gdy ja sprzątałam nasze nowe gniazdko, R wraz z towarzyszem zdążyli kupić lodówkę i materac-ot, na dobry początek! Nie zauważyliśmy, kiedy zrobiła się godzina 17... Padnięci (w końcu nie spaliśmy całą noc!) ale szczęśliwi, położyliśmy się, aby następnego dnia, pełni sił móc dalej urządzać cztery kąty. NASZ upragniony, wyczekiwany dom...

sobota, 7 stycznia 2017

Pierwsze eksploracje nowego terytorium

Człowiek-jako istota rozumna, potrzebuje poznania otoczenia, w jakim się znajduje. Takowa była nasza misja przez pierwsze miesiące życia w Barcelonie. Prócz 'intensywnej' nauki języka oraz jeszcze intensywniejszego procesu szukania pracy, znalazł się również czas, aby oddać się turystyce regionalnej.

Zmęczona bezowocnym mechanizmem tropienia etatu, postanowiłam, że udam się w odwiedziny do rodziców. 'Może im już przeszło?' myślałam, planując podróż. Ba! Mało tego, że im przeszło! Nawet zasponsorowali mi bilety lotnicze!

Po paru dniach na mamusiowym garnuszku-telefon, dzwoni R 'Zadzwoń szybko na ten numer (...), chyba mają dla Ciebie robotę! Aha, mówią po angielsku!'. 'Dobra nasza!' pomyślałam i nie zastanawiając się długo, wykręciłam podany numer... Miły, damski głos w słuchawce oznajmił mi, że jest wolny etat i bardzo chętnie mnie zatrudnią. Moje serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, gdy wyjaśniałam owej, miłej pani, że jestem właśnie w Polsce u rodziców i wrócę dopiero za 5 dni... Moja rozmówczyni odpowiedziała, że nie ma żadnego problemu, poczekają. Jaka wielka była moja radość! W końcu ktoś mnie docenił!

Kolejne łzy, pakowanie walizki (ach, ta wałóweczka) i powrót do Barcelony. Rozmowa o pracę, moja przyszła szefowa skrupulatnie wyjaśniała mi warunki i ze zdziwieniem zapytała mnie, czy nie interesują mnie sprawy finansowe. Wyjaśniłam jej, że jest to ważne, ale nie najważniejsze i w obecnej chwili cieszę się, że mam to stanowisko. Pozytywnie zaskoczona moją postawą, rzekła 'W takim razie po co czekać tydzień, zaczynasz od jutra!'

Idąc do domu, czułam się jak pani tego miasta! Nareszcie wszystko się układa!






W każdym dniu wolnym, staraliśmy się eksplorować nowe miejsca w (dotychczas) nieodkrytym mieście... Pierwsza nasza 'wycieczka' odbyła się na Montjuïc. Ot co, 20 minut piechotką od domu. Małe piwko w rękę i w drogę! Jak się okazało, lokalizacja ta, pełna jest magicznych parków, cudownych widoków na port barceloński oraz jest miejscem historycznym. Forteca, znajdująca się na szczycie wierzchołka, służyła kiedyś jako więzienie, przetrzymujące więźniów (nie tylko) politycznych, aż do czasu generała Franco. W późniejszych latach, zalesione zbocza zostały wykarczowane i na ich miejscu powstały liczne parki. Z drugiej strony wzgórza znajdują się obiekty sportowe, między innymi z letnich Igrzysk Olimpijskich '92 oraz Palau Nacional, wybudowany wraz z Font màgic na Wystawę Światową w 1929.







Późniejsza ekskursja odbyła się w nieco niesprzyjających warunkach pogodowych. Niech to szlag! Dzień wolny od pracy, a tu pada... Niestraszna nam żadna aura! Kurtki przeciwdeszczowe (te, które wiernie towarzyszyły nam w przygodzie autostopowej) i ahoj przygodo! Znając jedynie orientacyjne położenie naszego punktu destynacji, normalnym było, że troszkę się pogubiliśmy. 'Eee.. kampus studencki? Chcesz się ku*wa uczyć?' skomentowałam po kilkunastu minutach bezowocnego marszu. 'Spoko, tam jest jakiś gościu. Idź się go zapytaj gdzie to jest'-zazwyczaj nieomylny R, potrzebował tym razem pomocy. Pewnie! Gdzie diabeł nie może, tam Lenę pośle! Jako ta, która lepiej znała język hiszpański, ruszyłam w stronę owego 'gościa', który chętnie udzielił nam pomocy. Docierając do miejsca interesującego nas owego dnia, stwierdziłam, że jest tam kasa biletowa... Mam płacić za wejście do parku?! Oł noł! Twardo stąpając do okienka, zauważyłam tablicę informacyjną. Lunes, martes... jak to było? Że 'libre'? Po krótkich oględzinach, z bananem na twarzy rzekłam-'Idziemy, dzisiaj za darmo!'

Miejsce to okazało się magiczne, spokojne, wolne od turystycznego zgiełku-tego nam trzeba!

Bardzo lubię zagłębiać się w historię miejsc, które odwiedzam. Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że w owym parku kręcone były sceny do 'Pachnidła'.









Pan R, nie mogąc zbyt długo usiedzieć w miejscu, pewnego dnia mi oznajmił 'Wynajmiemy samochód i pojedziemy do Francji! Muszę Ci pokazać Carcassonne-będziesz zachwycona!' Yyy...ok, jedźmy. Nie zastanawiałam się zbyt długo-przecież ufałam memu mentorowi i chłopakowi w jednym. R zajął się rezerwacją auta. W umówiony dzień stawiliśmy się punktualnie w biurze wynajmu. Po krótkim oczekiwaniu, nasza kolej-pech chciał, że obsługiwał nas najmniej sympatyczny pan z całego teamu.. 'Proszę kartę płatniczą'-ależ proszę uprzejmie! 'Ale kredytową, droga pani' Jak to?? Ok, bez paniki-'Da mi pan 5 minut, znajdę bankomat i wrócę'. Niemiły pan, z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć, oznajmił 'W tej firmie, jak i w większości takowych, które wynajmują samochody-płatność tylko kartą kredytową, w ramach zabezpieczenia bla bla bla....'. Mój mózg w tym momencie wyłączył się na tłumaczenia owego 'sympatycznego'. No to klapa, pojechaliśmy-palcem po mapie... Zrezygnowani, wróciliśmy do domu... 


'O nie, nie! Ja tego tak nie zostawię' pomyślałam. 'Musimy przepakować graty! Bierz namiot i śpiwory, migiem!' wydałam błyskawiczne polecenie. W czasie, gdy R zajmował się organizowaniem bagażu, ja wertowałam w internetach. Ha! Eureka! Jedziemy do Tarragony-oznajmiłam.

Wygodny, niedrogi pociąg, godzinka podróży i dotarliśmy! Upalna, śródziemnomorska pogoda przywitała nas na wyjściu z dworca. R jak zwykle, ze swym instynktem dobrego przywódcy, obrał azymut i po raz kolejny dobrze trafił! Po wspinaczce dosyć dłuu...gimi schodami, widok, jaki na nas czekał, odebrał mi wręcz mowę! Prawdziwy balkon Morza Śródziemnego!





Szybka orientacja w terenie, znaleźliśmy informację turystyczną. Parę niezbędnych komunikatów i już siedzieliśmy w autobusie, który miał nas wywieźć poza centrum. Camping położony na wydmie, jedno, ostatnie wolne miejsce w pierwszej linii morza-czyż to nie karma? R nieco zdenerwowany, zajął się organizacją obozowiska. 'Pewnie wolałby Francję, a nie plażę i morze, dlatego taki poddenerwowany...' pomyślałam, nie dając zaburzyć mego stanu błogości i szczęśliwości. 




Po raz kolejny autobus, powrót do centrum. Kilkanaście minut spacerowania po urokliwych uliczkach Tarragony, niepewność i stres R dają się we znaki. 'Może coś zjemy, napijemy się piwka, co?' zaproponowałam dla rozluźnienia sytuacji. 





Hiszpańskie tapas (przekąski) znajdowały się już na stole, gdy R zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni. I wtedy czas się zatrzymał... Łzy szczęścia, 'Boże, co on mówi?', radość, 'Matko Boska, tylko nie klękaj!'... 'Tak!'-powiedziałam, nie zastanawiając się ani chwili. Średniego wieku kelner, będący świadkiem całego zajścia, poczęstował nas lokalną cavą (szampanem), dla uczczenia tak podniosłego wydarzenia.


Od tamtej chwili, Tarragona jest najukochańszym miejscem na Ziemi (jednym z wielu!) i pewnie dlatego tak lubię do niej wracać...