niedziela, 11 grudnia 2016

Pierwsze dni w Barcelonie // październik 2012

Wysiadka z autobusu, który dowiózł nas do centrum. Pierwsze kroki w stolicy Katalonii-czy aby na pewno to ta sama Barcelona, w której byłam na wakacjach? Jest jakaś groźna, niedostępna, złowroga....



'No, i się zaczęło...' myślałam, układając w głowie plan działania. Z drugiej strony byłam spokojna, opanowana, bo przecież R, przyzwyczajony do miejskiej dżungli, wiedział co robić. Kierujemy się na Plaça Catalunya-trzeba przecież coś zarobić... R nie wiedział, że przez cały ten czas taszczyłam ze sobą pewną kwotę, cały mój dotychczasowy życiowy dorobek. W sytuacji podbramkowej bardziej się mobilizował, poza tym, jak to mówią- im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Widząc, jak R prezentuje swoje show uliczne, zastanawiałam się czy takiego właśnie życia chciałam. O co w tym wszystkim chodzi? 'Wakacyjna' podróż skończona, dotarłam tu, gdzie chciałam. Siedzę z plecakiem, nie mam nic, poza marnymi paroma eurasami w kieszeni... Wyglądam trochę jak ta żulernia, którą zawsze gardziłam w myślach... Wrócić do Polski? Do domu? Spuścić głowę i powiedzieć 'Tak, mieliście racje-nie dałam rady'?? Co to, to nie! Nie po to tyle dni spałam pod chmurką, czułam na plecach przytłaczający ciężar mego dobytku, przeszłam pierdyliard kilometrów i przejechałam jeszcze więcej, żeby tak szybko rezygnować!!




Kolejna noc na dworze, kolejny 'prysznic' w miejskim nalewaku.. Przez przypadek dowiadujemy się, że znajoma R jest w Barcelonie-słynny Erazmus. Nasz widok ujął jej serce i przygarnęła nas do siebie na dwie noce. 'Pójdziesz za to do nieba!' wykrzyknęłam na widok łóżka.

Zmobilizowani spaniem w cywilizowanych warunkach, postanawiamy poszukać mieszkania na wynajem. Jak się okazało, nie jest to takie proste, wręcz właściwie niemożliwe... Korzystając z darmowego dostępu do internetu w znanej sieciówce, dzwonię do rodziców na Skype. Łzy w oczach mamy, szantaże taty, natłok pytań, pretensje, błagania.... Dość! Jestem tu, gdzie chciałam być! Dam radę-zobaczycie!

Z myślą bliskiego wyklęcia przez rodzinę, po raz kolejny zabieramy się za szukanie lokum. 'Może chociaż jakiś mały pokoik...?' -tym razem myślimy realnie. Po kilkunastu telefonach, bingo! Udało się! W końcu ktoś mówi po angielsku i ma wolny pokój do wynajęcia! Czym prędzej zawijamy nasze cztery litery i pędzimy na złą sławą owiany Raval. Kamienica dosyć przyzwoita, domofon, 4 piętro bez windy. O fuck! Dwadzieścia parę kilo na plecach z każdym krokiem w górę, robi się jakby coraz bardziej ciężkie... Otwiera nam miła dziewczyna, niewiele starsza od nas. Przestawia się jako 'ta, mówiąca po angielsku'. Obok niej łysawy, młody chłopak-Matko Boska, toż to 'ciapak'! 'Okradnie mnie, wykorzysta jako zakładniczkę w Świętej Wojnie...'. Spokojnie, przecież jest ze mną R, jakoś damy radę. Po krótkim rekonesansie owego mieszkania, stwierdzam, że d**y nie urywa, ale jakoś się przemęczę-przecież potrzebuję się wyspać jak człowiek, a moje włosy (jeszcze wtedy nie dready) wołają o kilka kropel szamponu i wody.

Zdecydowanym głosem, jak przystało na porządną negocjatorkę mówię- 'We will take it'. Łysawy ciapak łamanym angielskim tłumaczy nam, 'że jak dwie osoby, na jednym pokoju, to on podnosi stawkę o 80 euro'. Szybka kalkulacja w głowie 'Coś tam chyba jeszcze zostało na tym moim polskim koncie...' Do owych 80e dochodzi jeszcze 100e kaucji- 'Panie, za takie gówno chcesz Pan brać kaucje??' Czując nieumiarkowany przypływ senności, stwierdziłam, że właściwie ganz egal, i tak mamy zamiar zostać tu tylko 'przez chwilę'.....

3 komentarze: